Otworzyłam oczy. Leżałam na wilgotnej, zimnej i nieprzyjemnej trawie
przywiązana bokiem do drzewa, tak, że nie mogłam się ruszyć. Moi
porywacze siedzieli przy ognisku, śmiejąc się gardłowo i rzucając mi
spojrzenia, w których było coś czego wolałabym nie widzieć. To nie był
gniew... Ja... im się podobałam. Usłyszałam strzępki rozmowy. ,,Zajmiemy
się nią jutro!" ,,Ona będzie moja." ,,A co z szefem?" ,,Nie, ja chcę ją
dostać!" I okropny rechot. Właściwie wcale nie bałam się tak strasznie.
Dobra. Bałam się. Ale bardziej niż o siebie, martwiłam się o Raisera.
Wiedziałam, że sobie poradzi. Nie wątpiłam w jego moc, siłę,
inteligencję... Ale wiecie jak to jest. Mimo wszystko bałam się, że coś
mu mogło się stać. Gorączkowo myślałam nad tym jak się stąd wyrwać.
Musiałam czekać aż pójdą spać. Byli tak zadufani w sobie, że zapomnieli o
warcie. A że przed snem sobie trochę popili, miałam chwilę czasu zanim
napój przestanie działać. Około pół godziny. Szarpałam i gryzłam
krępujące mnie więzy. W końcu puściły. Obejrzałam się, a potem pobiegłam
jak najdalej przed siebie. To był wielki początek mojej ucieczki.
Modliłam się aby wrócić i znów ujrzeć mojego ukochanego. To on dawał mi
siłę.
<Raiser?>
|